poniedziałek, 2 marca 2009

Andrzej Klominek - ”Jasio”; w: ”Życie w przekroju” (fragmenty)



Kiedy ktoś powiedział ”Jasio”, na wszystkich twarzach pojawiał się cień miłego uśmiechu. Są ludzie, którzy automatycznie wywołują taką rekcję sympatii i, czy ja wiem jak to nazwać - może pobłażliwości. Sądzę, że wiedzą państwo, o co mi chodzi. Otóż Jasio Kalkowski właśnie do takich należał.
Lubili go wszyscy i zawsze chętnie witano go w każdym gronie. Nie dlatego, żeby był tak zwaną duszą towarzystwa. Owszem, bywał ale bywał także czasem i nudny. Nie o to chodzi. Dał się lubić i tyle.
Nie był tez zbyt urodziwy: taki czerniawy chudeusz (z biegiem lat chudeusz z brzuszkiem), w okularach, o uszach jak nietoperz - czasami godził się nimi strzyc, ale bardzo rzadko. Ale jakie miał powodzenie u dziewczyn! Ho, ho! Kiedy Marian (Marian Eile - twórca przekroju, przypis red.) mówił o nim czule ”nasz bezzębny Casanova” (Jasio bał się chodzić do dentysty, z fatalnymi dla siebie skutkami), albo kiedy ja nazywałem go ”wicekrólem życia”, to chyba przemawiała przez nas odrobina zazdrości. (…)
Poznałem Jasia na wydziale dziennikarskim WSNS, razem topiliśmy się w Rożnowie (Boże, jak od wyglądał na brzegu, ociekający wodą, w płaszczyku i pookupacyjnych oficerkach! Pływać nie umiał, ale chwycił się pustego kanistra i tak się uratował). Razem nas Balicki jesienią 1947 r. wziął do ”Dziennika Polskiego”, gdzie Janek systematycznie przechodził wszystkie szczeble, od miejskiej reporterki, której ja jakoś zacząłem przeskakiwać. W ”Przekroju” drukował, jednak wcześniej niż ja, były to przyzwoite rocznicowe opracowania historyczne. Przejście z ”Dziennika” do ”Przekroju” załatwił w 1954 r. z Eilem sam, ja właściwie dowiedziałem się o tym, jak rzecz była już przesądzona - o, bo Jasio był chłopak honorny i nie chciał korzystać z naszej przyjaźni. Powitałem go z radością, całą redakcja też, ale moje stosunki z Jasiem były szczególnie bliskie. Ile czasu spędziliśmy razem w dwie pary, albo trzy pary. A te prawie codzienne obiady w Ermitażu! O to była za restauracja i jacy byli w niej przedwojenni kelnerzy! To se ne vrati.
W redakcji Mariana Eilego, a i w poszczególnych dziennikarzach na nią się składających, współistniały zawsze i ścierały się dwie tendencje: trzeźwego racjonalizmu oraz awangardy z cieniem wariactwa. Janek zdecydowanie reprezentował tę pierwsza tendencje. Politycznie obojętny, bezpartyjny, rzeczowy, o dość konserwatywnych gustach - taki był w działalności zawodowej, bo w życiu prywatnym wariactwa go nawiedzały, jeszcze jak. Ale jego reakcje imponowały zawsze opanowaniem, a sformułowania w trudnych chwilach - męską powściągliwością ”ofiary być muszą” - oznajmił zwięźle ukazując się po scenie zazdrości, urządzonej mu przez pewną damę, z twarzą naznaczoną skośnymi szramami, które nieodparcie skojarzyły się nam ze świętym obrazem. ”Mamy pieprzówkę i jarzębiak, co będzie odpowiedniejsze na tę okazję?” - zapytał przytomnie, kiedy na ekranie rewizora pokazał się portret przewodniczącego Rady Państwa w żałobnych ramkach. ”Proszę jechać ulicą 18-stycznia za 14.50” - zakomunikował niechętnemu taksówkarzowi po skrupulatnym obliczeniu zasobów finansowych, jakie mu pozostały. Miał niewątpliwie dar słowa, o czy świadczy choćby fakt, że godziny pozaredakcyjne, spędzane pewnego upalnego lata systematycznie w ogródkowej restauracji pod Kopcem Kościuszki, określił jak ”moje letnie półkolonie”. Tak i gdzie indziej zwykł tkwić przy stoliku do ostatka, deklamując, gdy zaczynało się robić pusto: ”a my zostańmy. My w nieszczęściu razem”. Pewnie lubił Ujejskiego. Lubił zwłaszcza Okudżawę, a najchętniej nucił jego piosenkę o Wani, którego porwało pożądanie wywołane przez artystkę z cyrku, podczas gdy w domu ”Marusia z żalu schnie”. Ech Wania, ech Jasiu, ech wy Marusie. 
W ”Przekroju” miał Janek Kalkowski w zasadzie zajmować się tematyką krajową, ale szybko znalazł sobie i umiejętnie wypełnił różne redakcyjne ”nisze ekologiczne”. Pierwszą były nowości wydawnicze. Nie recenzje, dość wyrywkowe, jakie przekrój zamieszczał dotąd bez większego ładu i składu, ale systematycznie zamieszczane omówienia nowych książek. W swoim szkicu informacyjnym o ”Przekroju” z 1964 r. wyliczyłem, że rocznie dawaliśmy około sześciuset takich omówień! Autorem przytłaczającej większości z nich był Kalkowski. Jasne, że nie był w stanie wszystkich tych książek przeczytać, wiele tylko przekartkował, dokuczaliśmy mu też, że opiera się na informacjach ze ”skrzydełek”. Ale miał z masy książek nadsyłanych do redakcji przez wydawnictwa wybierać takie, na które warto było zwrócić uwagę, zwięźle charakteryzował książkę, czasem dawał prościutką ocenę, na przykład godne księdza Pirożyńskiego ”czyta się”. Gaf raczej nie popełniał, bo jeśli czuł się niekompetentny, dawał książkę komuś innemu, albo zasięgał języka o autorze i jego twórczości u kogoś kompetentnego. Rubryka ukazywała się pod śliczną, maleńką winietką Daniela Mroza przedstawiającą Hamleta, i pod tytułem ”Czytać albo nie czytać”. O to właśnie chodziło: żeby czytelnik mógł się zorientować, czy w księgarniach pojawiło się coś dla niego, coś, co warto kupić. Już nie pamiętam jaki był udział Eilego, a jaki Kalkowskiego w wykrystalizowaniu się koncepcji tej rubryki, w każdym razie wykonanie było co najmniej w dziewięćdziesięciu procentach Jasiowe. Była to rubryka pożyteczna i poczytna, wypełniła lukę nie tylko w ”Przekroju”, bo chyba żadne czasopismo w Polsce tak systematycznie i czytelnie o zawartości księgarń nie informowało.
Nie pamiętam też, na ile własnym Jasia, a na ile Mariana, czy może Janki pomysłem były antyalkoholowe ramki. Ale tu wykonanie było w stu procentach Jasia, jeśli samej rysowanej ramki nie liczyć. Posypały się wtedy na ”Przekrój” pochwały, nawet od zwykle nieżyczliwych, że to najlepsza antyalkoholowa propaganda, z jaką można się w Polsce spotkać. Rzeczywiście, nasi propagatorzy wstrzemięźliwości postępowali tak, że zwykle wywoływało to nieprzepartą ochotę, żeby pójść na wódkę i nie dać się zanudzić. Jasio wybierał jakąś informację, czasem medyczną, czasem obyczajową. Była wstrząsająca albo zastanawiająca, ale zawsze ciekawa. Dawała do myślenia - broń Boże bez żadnych morałów. Jasio formułował tych parę zdań, przepisywał na maszynie i wklejało się tekst w rysowaną ramkę Mroza. Umieszczona gdzieś, najczęściej w rogu kolumny, przyciągała oko i zachęcała do przeczytania. To była naprawdę dobra robota.
Ach, jak śmiał się amerykański korespondent, kiedy w klubie dziennikarzy ”Pod Gruszką” zapytał, kto to jest ten wesolutki okularnik na barowym stołku i usłyszał, że to najsłynniejszy polski propagator trzeźwości upłynnia honorarium za antyalkoholowe hasła. Jasio bowiem, co przydawało pikanterii całej kampanii, lubił wypić, może nawet za bardzo. To znaczy, nie za dużo, bo najchętniej sączył coś dobrego malutkimi łyczkami z małego kieliszka, ale trochę za regularnie, zwłaszcza w ostatnim okresie życia. Mniejsza o to. (…)
Książki, ramki antyalkoholowe, różne rubryki i rubryczki, takie jak ”Heca hecą”, nie wyczerpywały aktywności Janka Kalkowskiego. Wpadał do redakcji zwykle późno, pod pachą z teczką, w której w bardziej kawalerskich okresach bujnego żywota nosił prócz papierosów także wiktuały, a bywało, że i pidżamkę. Zaaferowany i nerwowy, wyglądał wtedy, wedle złośliwego powiedzenia szatańsko bystrego obserwatora Daniela Mroza, jak urzędnik spółdzielni, a której lada chwila ma zostać wykryta jakaś afera. Zadeklamowałem mu kiedyś w takim momencie: ”Boże, zdejm z mojej duszy jaskółczy niepokój”, ale Jasiowi się to nie spodobało. Słowackiego pewnie nie lubił. Jaskółczy niepokój mijał, Jasio pogrążał się w swoich robótkach i pracowicie dłubał je godzinami.
Czym zajmował się najchętniej? Ależ to jasne, kolejna niszą ekonomiczną, którą Jasio sobie znalazł i zagospodarował z pożytkiem dla pisma, była to gastronomia, szerzej: wszystko co jadalne i jedzenia dotyczące. Jedzenie traktował z ciekawością i gustem, choć gust miał prosty. Mam na myśli to, że lubił schabowy z kapustą, a jak się zwierzał, w domu u niego w dzieciństwie ulubionym daniem była kaszanka. Jednak w przeciwieństwie do wielu rodaków gustujących najbardziej w schabowym i kaszance był otwarty na kulinarne nowinki i urozmaicenia. Doświadczony w prowadzeniu gospodarstwa kawalerskiego (najwyżej we dwoje), chętny do własnoręcznego pitraszenia (mniej do zmywania), okazał się idealnym autorem rubryki ”Jedno danie”, a w której zamieszczał przepisy nadsyłane, przeczytane i na ogół osobiście wypróbowane. Marian, przez całe życie nękany dolegliwościami przewodu pokarmowego, narzekał, że wszystkie Jasia przepisy są strasznie niezdrowe. Albo irytował się: ”To się powinno nazywać nie tylko ”. Coś w tym było, bo Jasiowe recepty z reguły budziły tęsknotę za, co najmniej, piwkiem.
Przekrojowa perwersja polegała na tym, że ”Jedno danie” Kalkowskiego zaczęliśmy przeplatać ”Gawędami o jedzeniu” Marii Iwaszkiwiczówny. Mój Boże! Jednego tygodnia proste, takie peerelowskie oparte na zwyczajnej i parówkowej ”Jedno danie” Jasia, zgrzebnym stylem opisane, a w następnym numerze, albo i obok, w tym samym, kulinarne impresje córki znakomitego pisarza, który zatrudniał kiedyś słynnego szefa kuchni. Tak się, proszę państwa, za czasów Mariana Eilego, redagowało pismo.
Jasio, jako jeden z pierwszych w Polsce, zaczął popularyzować potrawy zagraniczne, a nawet egzotyczne. A proszę pamiętać, że jeszcze w latach sześćdziesiątych prawie nikt w Polsce nie wiedział, co to jest pizza, a co to jest curry, sam Jasiowi musiałem tłumaczyć.
Jasio też bodaj pierwszy zaatakował zaniedbany problem warzyw mało znanych, a co gorsza znanych niegdyś, ale zapomnianych, takich jak głąbik i pasternak. Jasio rozsławił na całą Polskę nazwisko mistrza osobliwego ogrodnictwa, pana jaskółki, aż ze swej samotni w Zegrzynku nawiązał z nim serdeczny kontakt sam Jerzy Szaniawski. Zaczęto więc Jasia zapraszać na różne imprezy. 
- Jadę na olimpiadę - oznajmił kiedyś. - Do Tokio? Gratulacje! - Nie, do Włocławka na olimpiadę warzywniczą. Zaczął tez wydawać cieszące się powodzeniem książeczki o jarzynach i jedzeniu.
Nic dziwnego, kiedy Tadeusz Przypkowski postanowił przyznać ”Przekrojowi” Order Pomiana, najwyższe odznaczenie gastronomiczne, noszące imię wielkiego paryskiego gourmanda, Edwarda Pomiana-Pożerskiego, odbierał je - któż by jak nie Jan Kalkowski. Piękna to była uroczystość. Odbyła się w Jędrzejowie, tam, gdzie muzeum zegarów słonecznych imienia Przypkowskich, w obecności Tadeusza Gronowskiego, Wielkiego Mistrza Kapituły Orderu Pomiana. Kanclerz Kapituły Tadeusz Przypkowski wygłosił formułę nadania po francusku (”w międzynarodowym języku gastronomii” - objaśnił). A na piersi Jasia, na długiej, zakładanej na szyję wstędze zawisł Order Pomiana: spora, pięknie emaliowana tarczka z herbem Pomian (głowa byka przebita mieczem), mająca na odwrocie występ, który położonej na stole tarczce nadawał lekkie nachylenie. Przypkowski wytłumaczył poważnie, że podkłada się to pod talerz, żeby ułatwić wybieranie spływającego sosu.
Sosu nie było, Przypkowski odesłał nas na kolację do gospody ludowej, rekomendując zupę przypkowską cebulową i schab po jędrzejowsku, które narzucił władczo kierownictwu dość obskurnej knajpy, tak, że widywałem je w karcie jeszcze po śmierci słynnego oryginała. Był tylko u Przypkowskich dobry koniak, podany - podobno szczyt wyrafinowania! - w toczonej z dębu karafce i dębowych czarkach.
Wracaliśmy samochodem późno, noc byłą sierpniowa czy wrześniowa, więc Jasio, rozmarzony, zaczął wspominać podobne pogodne noce w warszawie podczas Powstania, ja mu wtórowałem. Plewiński, który obsługiwał ceremonię u Przypkowskiego fotoreportersko, chciał wiedzieć, jakie wtedy były dziewczyny. Ba, jakie! Tak bardzo różne od ślicznych dziewczyn fotografowanych przez Plewińskiego: czupiradła fatalnie ubrane, klekoczące okropnymi drewniakami - ale cudowne, dwudziestoletnie. Coś tam próbowałem dukać na ten temat, ale to Jasio obrazowo i z uśmiechem zaprowadził nas w cień rozkwitających dziewcząt, kończąc rzewnie opowieść o jakiejś powstańczej Krystynie podsumowaniem: ”I tak posiadłem Krystynę w nocy na schodach”. O ile pamiętam, ”posiadłem” zastąpił jakimś wyrazem bliskoznacznym. Co tam Proust. Ech, Jasio, Jasio.
Mariana przy jędrzejowskiej ceremonii nie było. Siedział w Paryżu, łamiąc się z sobą, czy wysłać rezygnację. Wysłał. Skończył się dawny ”Przekrój”. Ja odszedłem, Janek został, widywaliśmy się coraz rzadziej. Za każdym razem wzdychał, dlaczego nie pozostałem w ”Przekroju” i ja, we dwóch, ho, ho, czego byśmy mogli dokonać. A ja za każdym razem tłumaczyłem, że naszego ”Przekroju” już nie ma.
Dla mnie nie było - dla Jasia przyszedł czas największych sukcesów. Paradoksalnie, uwolnienie się od dominacji Mariana, a trochę i spod mojej arbitralności, sprawiło, że Janek nabrał pewności siebie i szerzej rozwinął skrzydła. Jeździł teraz sporo za granicę, jego popularność kulinarno-jarzynowa rosła, stał się w tych dziedzinach uznanym w kraju autorytetem. W samej redakcji wyrósł na seniora i strażnika tradycji, powołując się czasem na mnie. - A, to panem nas Janek tak straszy - powiedziała mi redakcyjna, doskonale rozwinięta dziewczyna z nowego zaciągu. - Jak jest niezadowolony, to mówi, że Klominka by na nas trzeba, ten by nas dopiero pogonił. 
Z Marianem i Janką utrzymywał Janek kontakt aż do ich śmierci. Ustabilizowało się, po różnych komplikacjach jego życie osobiste. Jeździł teraz nareszcie samochodem. Ba! Wstawił sobie nawet bardzo eleganckie zęby; ledwie go poznałem, tak go zmieniły zaokrąglone policzki.
Zachorował beznadziejnie, ale umarł nagle, na serce, przed tą najgorszą fazą choroby, do ostatka zajęty pracą, bo formalne przejście na emeryturę mało zmieniło w jego trybie życia i redakcyjnych zajęciach. Nie doczekał tylko rozkręcenia wymarzonego czasopisma ”Smakosz”.
Na pogrzeb nie pojechałem, za przykra mi wypadła wtedy seria takich okazji. Ale niedługo po śmierci Janka znalazłem się w Krakowie i poszukałem jego grobu na Salwatorze, jednym z najpiękniejszych polskich cmentarzy, skąd jeszcze za mojej pamięci, przed industrialnym przyspieszeniem, w pogodne dni można było zobaczyć Tatry. Trafić było łatwo, wiedziałem, że Janek został pochowany w okazałym grobie rodziny ostatniej żony. Na czarnej, marmurowej płycie nie zdążono jeszcze wtedy wykuć nazwiska i była tylko przylepiona taśmą wizytówka Janka. Redakcyjna, z numerem telefonu… Jeszcze raz, jak tyle razy przedtem, nie mogłem powstrzymać się od cienia uśmiechu. Tyle, że trochę smutnego. Ostatecznie Jasio był o rok ode mnie młodszy…

2 komentarze:

  1. Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Prześledzę przepisy.

    POzdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. mam dość dużo starych wycinków z Przekroju, może w ten sposób ocalę te przepisy od zapomnienia?

    OdpowiedzUsuń